Archiwum
Zgaga czeska
Jan M Fijor
www.fijor.com
Z Czechosłowacją – zwaną potocznie – Czechami, łączą mnie silne więzy od najmłodszych lat. Wychowałem się w Zakopanem, na pograniczu polsko-czeskim; Czechy były moją pierwszą destynacją zagraniczną; czeski był – nie licząc sąsiada z parteru, mówiącego w jidysz, czyli „po polsku” – pierwszym obcym językiem, jaki usłyszałem. Wiele lat potem, z lotniska w Pradze wyruszyłem w wielki świat, czyli na emigrację.
Od chwili upadku komuny odwiedziłem ten bliski mi i sympatyczny kraj po raz pierwszy w marcu 2012 roku.
1. W czasach komuny Czechosłowacja kojarzyła się jednoznacznie: buty! Tym bardziej, że Polska kojarzyła się jeszcze bardziej jednoznacznie: brak butów. W owych czasach wczesnego peerelu, Czesi mieli mniej wyciągów narciarskich w Tatrach, ostrzejszą cenzurę prewencyjną, gorszą żywność i brak dostępu do morza. Jedyną motywacją do odwiedzin tego pięknego (o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem) kraju były dla Polaków buty. W swoją pierwszą podróż zagraniczną do Starego Smokowca pojechałem z mamą mniej więcej w 1957 roku, gdy rozmiar mojej dziecięcej stopy przekroczył wyrafinowane normy krajowego przemysłu obuwniczego i nie miałem – dosłownie – w czym chodzić.
Wystarczyło, że przekroczyliśmy granicę na Łysej Polanie, by pod względem obuwniczym doświadczyć cudu. Mimo, iż firmy Bata już w Czechosłowacji nie było, gdyż po wojnie wyprowadziła się do Niemiec i dalej na zachód, to jednak półki sklepowe uginały się od trampek, mokasynów, tenisówek i innych trzewików. Nie ukrywam, że kupno butów dla mnie było głównym celem wycieczki. Najlepszy dowód, że do Czech pojechałem w kaloszach ojca, żadnych innych butów już nie miałem. Cieniem nad powodzeniem tego celu kładł się strach przed czeskimi celnikami, o których krążyły legendy; nie dość, że potrafią bez skrupułów skonfiskować nawet drobiazg zakupiony po tamtej stronie granicy, to na dodatek mogą wymierzyć dotkliwą opłatę celną.
Mama postanowiła jednak czeski system celny przechytrzyć. Aby to uczynić, ja miałem wejść do sklepu obuwniczego w kaloszach, tam je zdjąć, kupić nowe czeskie buty i wyjść w nich, jak gdyby nigdy nic. W ten sposób, kiedy już znajdę się oko w oko z czeskim celnikiem, buty nie będą już nowe, a skoro tak, nie będzie pretekstu do ich oclenia czy konfiskaty. W krajach demokracji ludowej (Polska, Czechy, Węgry etc.) panował chroniczny brak towarów powszechnego użytku. Aby nie doszło do buntu ludności, miejscowe rządy zakazywały wywożenia czegokolwiek zagranicę. Ochroną rynków przed samowolnym importem zajmowali się celnicy. Dobrze wiedzieli, gdzie czego brakuje, stąd wiedzieli, że akurat Polacy przyjeżdżają do Czech po buty dziecięce.
2. Zrobiłem, jak mi mama kazała. Zdjąłem kalosze, stawiając je w tyle sklepu, w mało widocznym miejscu, na nogi zaś ubrałem piękne brązowe wibramy z żółtymi sznurówkami. Mimo ogromnego wyboru mama kupiła mi tylko jedną parę, bo choć buty były piękne, to jednak dużo kosztowały. Zapłaciła, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Uszliśmy chyba za 20-30 metrów, gdy od strony sklepu, z którego właśnie wyszliśmy, rozległo się głośne wołanie. Nie trudno było się domyślić, że ktoś wołał za nami. W naszą stronę biegł starszy pan z parą kaloszy w ręku, tych samych, które zostawiłem w kącie sklepu. Dogonił nas i z niekłamaną satysfakcją z dobrze wykonanej roli, wręczając mamie kalosze powiedział – Nech sa patrzi. Zaskoczona, speszona, a właściwie rozgniewana mama bąknęła coś w języku niemieckim, który zapamiętała z czasu okupacji, wzięła kalosze i odeszliśmy chyłkiem do hotelu.
N. b. właśnie wtedy w Smokowcu po raz pierwszy spałem w hotelu. Do dziś pamiętam zapach starego drewna i swąd dymu wydobywającego się ze szczelin kaflowego pieca ogrzewającego nasz pokój. Nigdy później, w tak sympatycznym hotelu, wliczając w to hiltony, hyatty, sheratony czy rydz kartony nie spałem.
W hotelu mamie humor wrócił, tym bardziej, że kalosze były w niezłym stanie. Nie tylko ojciec, ale z czasem także i ty będziesz mógł z nich nadal korzystać – powiedziała. Nawet w najbardziej pesymistycznych przewidywaniach nie sądziła, że tak szybko kalosze te założę.
3. Dwa następne dni zwiedzaliśmy Slovenske Tatry, przemieszczając się lokalną „elektrickom”, czyli zgrabną kolorową kolejką podobną do kursującej jeszcze wtedy na trasie Zakopane – Kraków „lux torpedy”. Nawiasem pisząc, do dziś żaden pociąg nie jest w stanie pokonać tej trasy szybciej niż robiła to lux torpeda, która na dojechanie spod Tatr do krakowskiego dworca kolejowego potrzebowała zaledwie 1 godzinę i 50 minut, dwie godziny mniej niż obecnie.
Ze Smokowca pojechaliśmy do Tatranskiej Lomnicy, a stamtąd do w Strebskiego Plesa. Następny dzień spędziliśmy w Popradzie, gdzie mama kupiła mi piękny różowy piórnik z plastyku i kolorowe „pastele”, kredki amerykańskiej firmy „Eagle”. Pełen wrażeń nie mogłem w nocy zasnąć, toteż następnego dnia, gdy na Łysej Polanie wycieczkowicze wyszli z autobusu, by poddać się kontroli celnej, ja w najlepsze chrapałem wewnątrz autobusu, z nogami obutymi w piękne, już nienowe brązowe wibramy z żółtymi sznurówkami, wyciągniętymi na oparciu siedzenia. Celnik byłby ślepy, gdyby moich nowych butów nie dostrzegł. Mógł co prawda fakt ten zbagatelizować, ale to był dobry, posłuszny celnik. Obudził mnie, kazał mi zdjąć buty, wziął je w dwa palce, pokazując z nieskrywaną dumą pasażerom wracającym z odprawy. Mama chciała go prosić o wyrozumiałość, jednakże po minie celnika wyczytała, że nie ma to najmniejszego sensu. Z torby wyjęła kalosze ojca, kazała mi je ubrać, sycząc przez zęby, że jej noga już nigdy w życiu w Czechosłowacji nie postanie. I słowa dotrzymała. Ja byłem jednak uszczęśliwiony kredkami Eagle i szybko o brązowych wibramach zapomniałem. Wkrótce zresztą stopa urosła mi o dwa numery i zacząłem chodzić w butach dla dorosłych, o które było nieco łatwiej.
Epilog
Od tamtej wycieczki minęło wiele lat. Właściwie o niej zapomniałem. Nigdy nie opowiadałem tej historyjki nikomu. Przypomniała mi się ona dopiero teraz, w czasie spaceru po uroczej Malej Stranie. Przechodziłem akurat przed wystawą praskiego salonu firmowego Bata. Na rozświetlonej wiosennym słońcem wystawie stała para butów przypominających tamte brązowe wibramy z żółtymi sznurówkami. Wszedłem do środka. Poczułem szybsze bicie serca. Wziąłem buty do ręki i urok prysł. Nie dość, że jakieś pogniecione i nieforemne, to na dodatek w cenie ok. 1000 złotych. Rzuciłem okiem na pozostałe kolekcje, też nie zachwycały. Nie dość, że buty były brzydkie, fasony niemodne, numeracja była niekompletna, to na dodatek ceny trzy razy wyższe niż w podobnych tego typu sklepach w USA. Toteż miesiąc później, w czasie świąt Wielkanocnych, nie byłem zaskoczony widząc jak tłum Słowaków i Czechów oblega sklep CCC w centrum Zakopanego, wynosząc z niego – ku radości ekspedientek – po 3-4 pudła polskich butów. Przypomniał mi się tamten celnik. Scena sprzed sklepu obuwniczego w Zakopanem jest celną pointą dla jego tępej, bezmyślnej głupoty.